Czy Aílton kiedykolwiek przypominał piłkarza? Tak, jeśli mocno przymrużyło się oczy. Albo kiedy bez patrzenia na jego postać, zerknęło się na tabelę strzelców Bundesligi w sezonie 2003/04. Wtedy jego pokaźnych rozmiarów plecy oglądali choćby Roy Makaay czy Dymitar Berbatow. Leniuch, imprezowicz, obżarciuch. Ale przy tym niesamowicie utalentowany facet i w jego przypadku sam talent wystarczył. 

Nie musiał specjalnie się wysilać. Po prostu grał w piłkę.

Po karierze przyznał, że nigdy nie trzymał diety. Na kolacje potrafił wtrąbić dwa albo trzy talerze makaronu. Chwalił się tym, że przynajmniej przesadnie nie pił i nie palił. Szacuneczek. 

– W pierwszych miesiącach w Werderze mieszkałem sam w hotelu, nie mówiłem w ogóle po niemiecku i nie miałem żadnego tłumacza. Gdy wieczorami schodziłem do restauracji, na karcie menu rozumiałem tylko spaghetti bolognese. Przez kilka miesięcy jadłem więc tylko spaghetti – mówił w wywiadzie dla Weszło. 

Embed from Getty Images

Co na to trenerzy? Oczywiście próbowali. Namawiali go do zastąpienia golonki jakąś sałatką, ale – jak sam to określił – nie mogli chodzić za nim do domu i kontrolować jego lodówki. Nieco inne podejście miał trener mistrzowskiego Werderu – Thomas Schaaf. Traktował go z przymrużeniem oka. Dawał mu wolne, skracał treningi, nie zwracał uwagi na okrągły brzuszek i nie przesadzał z piłowaniem taktyki. Aíltonowi to odpowiadało i strzelał jak na zawołanie. Drużyna też akceptowała go takim, jakim jest. Liczyło się tylko to, żeby wyszedł na boisko i zrobił swoje. 

– Gdy Werder wygrał – zawsze imprezowałem. Gdy przegrał – nigdy. Na miesiąc jakieś 4-5 razy wychodziłem na imprezę. Nie za dużo. Alkohol i krótki sen nie są zbyt dobre dla organizmu.

Kiedyś spóźnił się na trening… cztery dni. Szukali go, dzwonili. Nie wiedzieli, co się stało. Kiedy wrócił, Schaaf wezwał go na dywanik i zapytał, co ma na swoje usprawiedliwienie.

– Trenerze… Tu jest minus dziesięć stopni, a w Brazylii 30. Jak miałem wrócić? – odpowiedział. – Strzel kilka bramek i zapomnimy o sprawie – miał odpowiedzieć trener. 

Jako dzieciak też nie miał tragedii. W jego historii brakuje typowych dla Brazylijczyków dziurawych butów, piłki ze skarpetek czy życia na ulicy. Rodzice byli plantatorami – uprawiali orzeszki ziemne. Od najmłodszych lat im pomagał, ale nie musiał przesadnie ciężko pracować. Mógł skupić się na tym, co lubi. Na pierwszy trening piłkarski przyszedł dopiero w wieku… siedemnastu lat, czyli – jak na dzisiejsze realia – bardzo późno. Pierwszy profesjonalny kontrakt podpisał dwa lata później. 

Na koniec jeszcze jedna historia z czasów gry w Schalke. Obok hotelu, w którym mieszkał Aílton, stał facet na koniu. Okazało się, że to wielki kibic i fan Brazylijczyka. Zaproponował, że go podwiezie i… pojechał na trening na koniu. Następnego dnia dyrektor Schalke wydzwonił tego faceta, poprosił o to, żeby podjechał pod budynek klubowy i krzyknął: Aílton, kierowca już czeka!

Co robi dziś? Jest agentem piłkarskim, bywa nawet na meczach Ekstraklasy. Jak sam mówi, zajęcie idealne, bo ma dużo wolnego czasu. Jeśli jest w Brazylii, zajmuje się swoją stadniną. Grał w Bundeslidze przez lata, ale roztrwonił masę pieniędzy i nie opływa w luksusach. Przyznaje, że musi pracować. Choć pewnie wolałby leżeć i nic nie robić…

W marcu tego roku natomiast wziął udział w niemieckim… Tańcu z Gwiazdami.

Embed from Getty Images