Największy klub świata, z najdroższymi piłkarzami świata, kontra robotniczy klub z Niemiec, którego największa gwiazda właśnie podpisała kontrakt z największym rywalem. Real Madryt – Galacticos – kontra… Bayer Neverkusen, jak nazwała ich prasa, po tym, kiedy znów nie wytrzymali ciśnienia i przegrali walkę o tytuł. Dziś wspominamy finał Ligi Mistrzów z 2002 roku, zagłębiając się w jego tło.
To była bliska ideału, ale nie idealna kampania Realu Madryt. Dwa potknięcia zaliczyli już w fazie grupowej, w tym jedno zaskakujące, przegrywając z Lokomotiwem Moskwa (0:2). To była jednak ostatnia kolejka. Real miał awans w kieszeni, a trener Vincente Del Bosque posłał do boju wielu rezerwowych i młodych talentów.
W drugiej fazie grupowej (tak, coś takiego miało miejsce) Królewscy trafili na słabszych przeciwników – Panathinaikos, Spartę Praga i FC Porto. Wygrali wszystko, za wyjątkiem – znowu – ostatniej kolejki, w której zremisowali z Grekami. Real kolejną grupę również wygrał w cuglach, dublując punktowy dorobek drugiego Panathinaikosu.
Kolejni eliminowani przeciwnicy? W ćwierćfinale padło na Bayern Monachium. Z kolej w półfinale doszło do El Clasico. Rezultat dwumeczu w pewnym sensie wyjaśnił się już podczas pierwszego spotkania na Camp Nou. Zinedine Zidane, Steve McManaman i skończyło się na 2:0. Mało brakowało, a rewanż… w ogóle nie odbyłby się w zakładanym terminie.
Kilka godzin przed spotkaniem Madrytem wstrząsnęły wybuchy. Pierwsza z bomb eksplodowała w Renault, zaparkowanym u podnóża Europa Tower, zaledwie kilkadziesiąt metrów od Estadio Santiago Bernabeu. Dwadzieścia kilogramów materiału wybuchowego. Drugą – znacznie mniejszą – skrywał niekradziony Ford Escort, około dwóch kilometrów od areny półfinałowego rewanżu. Do obu ataków przyznała się baskijska organizacja separatystyczna ETA. Jej przedstawiciele powiadomili służby kwadrans przed wybuchami. Mimo, że teren został błyskawicznie ogrodzony, nie obyło się bez rannych.
Uszkodzeniu uległ też pokój, w którym przechowywano zdobyte przez Real trofea. Przeprowadzenie meczu zawisło na włosku.
– Jesteśmy po rozmowach z UEFA. Wszyscy zachęcają nas do kontynuowania rozgrywek, tak, jakby nic złego się nie wydarzyło. Gdyby bomba wybuchła po drugiej stronie chodnika, byłaby tragedia. Już wtedy spacerowały tam setki naszych fanów – mówił rzecznik prasowy Realu, Joaquin Maroto.
Rzecznik Barcelony z kolei był otwarcie przeciwny rozegrania meczu. Twierdził, że piłkarze Blaugrany nie będą w stanie zrelaksować się przy akompaniamencie policyjnych syren. – Spotkanie nie powinno odbyć się w takich okolicznościach – powiedział.
Szybko stało się jednak jasne, że spotkanie zostanie rozegrane w pierwotnym terminie. Katalończycy grali świetnie, ale zaledwie zremisowali 1:1. Jedynego gola dla Barcelony w tym dwumeczu zdobył… Ivan Helguera.
– Czuję, że dziewiąty puchar jest bliżej niż kiedykolwiek. Ten wspaniały hiszpański dwumecz wygraliśmy dzięki naszej inteligencji. Nie podejmowaliśmy niepotrzebnego ryzyka – powiedział Del Bosque.
– Jesteśmy oczywiście sfrustrowani przegraną, ale dostrzegamy też pozytywy. Przegraliśmy z godnością. Rozegraliśmy dwa świetne mecze i mam wrażenie, że Real miał więcej szczęścia i był silniejszy pod względem indywidualnych umiejętności. Wyobraźcie sobie, gdzie byłby Real bez Raula! – mówił trener Barcy, Carles Rexach.
Stało się jasne, że w finale w Glasgow zmierzą się Real Madryt i Bayer Leverkusen. Albo – jak wtedy pisano – Bayer… Neverkusen.
Dlaczego? Była to jedna z najbardziej pechowych drużyn przełomu wieków. Szanse na tytuł mieli już w 2000 roku, ale w ostatniej kolejce przegrali z Unterhaching, a jedną z bramek dla przeciwników zdobył… Michael Ballack. To właśnie wtedy dziennikarze nazwali ich Bayerem Neverkusen. Kiedy tytuł trafił do Bayernu Monachium, Uli Hoeneß powiedział:
– Bayer nigdy niczego nie wygra. Kiedy przychodzi do najważniejszych meczów, oni zawsze robią w pieluchy.
Na potwierdzenie jego słów można napisać, że w ciągu sześciu sezonów poprzedzających wspominany przez nas finał, Bayer aż czterokrotnie zajmował drugie miejsce w Bundeslidze. Teraz miało być inaczej. Charyzmatyczny trener Klaus Toppmöller i niemiecko-brazylijska mieszanka piłkarzy miała gwarantować sukces. Bayer miał w końcu być Bayerem, nie Bayerem Neverkusen.
A propos trenera Toppmöllera – niesamowicie barwna postać. Przez całą karierę – najpierw piłkarską, później trenerską – nie stronił od alkoholu. Świeżo po świętowaniu jednego z triumfów, jeszcze jako trener Bochum, został znaleziony w nocy przez kierowcę śmieciarki, pijany, na środku ulicy. Tego roku mógł jednak patrzeć z góry na całą trenerską śmietankę. Mimo, że na początku kampanii przegrał 0:4 z Juventusem i 1:4 z Arsenalem. To on był w finale. Nie Marcello Lippi, nie Arsene Wenger. W fazie pucharowej Bayer odprawił z kwitkiem gigantów – Liverpool i Manchester United.
Był to jednak pojedynek Dawida z Goliatem. Pojedynek największego klubu świata z klubem, który nie był nawet największy w Niemczech. Klubem, z którego – co już było jasne – lada moment do Bayernu odejdzie jego największa gwiazda, Michael Ballack.
Skończyło się 2:1 dla Realu, a bramka Zinedine’a Zidane’a została ostatnio wybrana najpiękniejszym trafieniem w finałach Ligi Mistrzów. Niewielu zapomina jednak, że drugim wielkim bohaterem finału był 21-letni Iker Casillas. Najpierw zastąpił kontuzjowanego Cesara, a potem świetnymi interwencjami uratował Realowi tamto spotkanie.
Szczerze? Nie jesteśmy w stanie powiedzieć, czy ten finał był aż tak piękny, czy po prostu oślepiła nas biel nieskalanych sponsorskimi bohomazami koszulek Realu. Tak czy inaczej, tamten mecz niesamowicie utkwił nam w pamięci.